07 września 2014

Wakacje z duchami...

Wiem, że ostatnia notka była strasznie dawno temu, a ja nie mogę się zabrać za pisanie kolejnej, bo albo siedzę nad biologią, albo nad chemią (rozpocząłem rozszerzenie), do tego jeszcze Olimpiada Biologiczna i moje lenistwo nie wróżą nic dobrego, jeśli chodzi o prowadzenie bloga. :)

***

Biorę udział w wyzwaniu u Elenkii_ i postanowiłem napisać chociaż jeden post o książkach, które przeczytałem w  te wakacje, a jeszcze nie zdążyłem o nich opowiedzieć. 

Na pierwszy ogień pójdzie Pan Samochodzik i skarb Atanaryka, z którym postanowiłem zapoznać się po długiej rozłące Panem Samochodzikiem. Pamiętam do dzisiaj ten optymizm po przeczytaniu Pana Samochodzika i templariuszy. Potem było tylko coraz lepiej, coraz ciekawsze wątki, coraz więcej książek, które czytałem, i nawet mam dwie w domu. Przeczytałem ten tom i, mimo że fabuła nie była tak wciągająca, jak w poprzednich tomach, i nie powalił mnie on na kolana, z przyjemnością czytało mi się przygody tego znanego detektywa. 

Wątek kryminalistyczny nie wydawał się skomplikowany. Tym razem Tomasz wraz ze swoim bratem Pawłem (zupełnie niezainteresowanym otaczającym go światem i bez jakichkolwiek planów na przyszłość) wyrusza na wyprawę do wykopalisk gockich. Na miejscu wraz z archeologami dokopuje się do wielu szkieletów pochowanych tam Gotów, którzy przybyli na ziemie Słowian. Najbardziej interesującym i zagadkowym elementem całej książki okazują się doniczki, w których rosną sobie kwiatki. Ni stąd, ni zowąd ktoś zainteresowany doniczkami, kradnie jedną z nich. Dzięki interwencji jednego z archeologów, udaje się odkryć pochodzenie tych doniczek i uchronić je przed kolejnymi kradzieżami. Pan Samochodzik ma natomiast kolejną trudną zagadkę do rozwiązania. 

Jak już wspomniałem, dawny Pan Samochodzik była dla mnie bardziej pasjonujący. Tam się bardzo dużo działo, a tutaj było może i kilka zaskakujących momentów, jednak wydaje mi się, że tamte tomy bardziej przypadły mi do gustu. Nie wiem, czy to kwestia wieku, czy tego, że to pierwszy tom cyklu o tym sławnym detektywie, ale wiem jedno, że Pan Samochodzik zawsze będzie jednym z moich ulubionych detektywów-amatorów. Jedyne, co mogę zarzucić autorowi, to lekko przydługie opisy na temat Gotów. Rozumiem, że ten zabieg miał pomóc czytelnikowi zrozumieć Gotów, ale myślę, że zapoznanie z Gotami mogłoby być odrobinę krótsze. 

Kolejnymi książkami, o których opowiem to Do przerwy 0:1 i Wakacje z Duchami. Obie książki, mimo że mają tych samych bohaterów (Mandżaro, Perełka i Paragon) i Wakacje z Duchami to kontynuacja Do przerwy 0:1, można je czytać w dowolnej kolejności bez żadnych przeszkód w zrozumieniu fabuły. Pierwsza z nich dotyczy piłki nożnej, jednak nie musicie się do niej zrażać. Przeczytał ją zaciekły wróg piłki nożnej, a bawił się świetnie. Dla mnie to była świetna przygoda. Bahdaj stworzył taką książkę, której wydarzenia przeżywałem wraz z bohaterami, Cieszyłem się z ich sukcesów, smuciłem z porażek, a pozytywne zakończenie jeszcze bardziej mnie uszczęśliwiło. 

Wakacje z duchami to już pewnie klasyk literatury dla młodzieży, więc i ja zachęcony dobrym początkiem z Do przerwy 0:1, przeczytałem. Mój entuzjazm trochę opadł, jednak książka była interesująca, a szczególnie należy pochwalić Bahdaja za wątek kryminalistyczny, który stworzył bardzo dobrze. Kolejne zwroty akcji, nowi niby-bandyci i wyobraźnia chłopców powodują, że wpadają w coraz to nowe kłopoty. Duchy na zamku to tylko przykrywka (zastosowana przez autora) do wątku kryminalnego, który bardzo się rozwinie, a chłopcy nie będą narzekali na nudę. A i w męskiej ekipie znajdzie się pani komisarz Jola. 

Najbardziej lubię optymistyczne książki. I te wszystkie trzy do nich należą. Bardzo polubiłem Bahdaja za jego wątki detektywistyczne, a także optymizm, jaki przelewa się na kartach jego powieści. Mogę powiedzieć, że takie książki najlepiej nadają się na gorsze dni, bo potrafią podnieść na duchu.  

A i do seriali też muszę Was przekonać, bo widziałem wprawdzie niecałe Wakacje z duchami, ale i tak serial jest bardzo dobrym dodatkiem do książki. Z reguły jestem przeciwnikiem filmów opartych na książkach, które nie mają nic wspólnego z książką oprócz głównych bohaterów, jednak jestem w stanie wybaczyć to autorowi. Seriale to odrębne historię, ale tak samo dobre jak książki i z ogromną przyjemnością siadałem codziennie przed telewizorem, żeby poznać inną wersję przygód Mandżara, Perełki i Paragona. To chyba tylko dowodzi, jaką ogromną wyobraźnię miał autor. 

Notka bierze udział w wyzwaniu Elenkii_, do którego serdecznie Was zapraszam. KLIK


26 sierpnia 2014

Tess Gerritsen "Dawca"

Autor: Tess Gerritsen
Tytuł: Dawca
Wydawnictwo: Albatros
Liczba stron: 399
Ocena: 4/6

Kolejny thriller medyczny, jaki przeczytałem, to Dawca Gerritsen, któremu poświęcę dzisiejszą notkę. 

Abby DiMatteo to stażystka na oddziale chirurgii szpitala Bayside w Bostonie. Wraz z Vivian (koleżanką z oddziału, wziętym i uzdolnionym chirurgiem) postanawia oddać serce do przeszczepu siedemnastoletniemu chłopcu zamiast żonie milionera, która ma mieć wszczepione serce poza kolejką. Bardzo odważna decyzja powoduje, że o mało nie wylatuje z pracy, a Victor Voss (milioner, którego wszyscy się boją, a mąż tej pacjentki) postanawia zemścić się nie tylko na niej, ale też na koleżance z pracy, z którą "ukradła" narząd. Vivian traci pracę, a sama bohaterka znajduje w swoim samochodzie rozkładające się wieprzowe narządy, ma na głowie dwa pozwy, a dyrektor szpitala nie ukrywa, że najchętniej pożegnałby się z nią, jednak Generał (opiekun stażystów) zdecydowanie się temu sprzeciwia.

Jakby tego było mało, Aaron Levi (kolejny lekarz) zostaje znaleziony martwy w remontowanym pokoju szpitalnym. Pracownik budowlany znajduje go wiszącego pod sufitem. Początkowo padają przypuszczenia, że popełnił samobójstwo (ciało nie zostało posiniaczone, więc nikt nie mógł zrobić tego za niego), jednak badania krwi zmarłego odkrywają nowe fakty. Oprócz tego zostawia na swoim koncie 3 miliony dolarów, o których nie pisnął nawet słóweczkiem swojej żonie.  

Abby natomiast cały czas główkuje, co może łączyć Aarona ze śmiercią dwóch innych lekarzy, pracowników szpitala Bayside. Jeden z nich został zaczadzony wraz z całą rodziną, a drugi wpadł z mostu do rzeki. Dodatkowo cały czas pozostaje niewyjaśniony brak karty dotyczącej przeszczepu Niny Voss i tożsamości lekarza, który pobrał narząd. 

Dopiero wiadomość o tym, że Mark (narzeczony Abby) kupuje jacht za pół miliona dolarów (płaci gotówką) i zachęca Abby do wyjazdu z Bostonu (podobne plany miał Aaron), historia łączy się Abby w całość (i mi zresztą też). Rozpoczyna się niebezpieczne śledztwo, w które zostanie wplątana nasza młoda pani doktor, detektyw Katzka, Jakow (mały chłopiec narodowości ukraińskiej, któremu też autorka poświęciła kilka stron) i chyba z pół szpitala Bayside. 

Był to kolejny thriller medyczny, który przeczytałem i trochę się zawiodłem. Po nazwisku Gerritsen spodziewałem się trochę więcej, a doznałem rozczarowania. Największym błędem, jaki zrobiłem, było to, że przeczytałem przedmowę, w której autorka opisała, jaki problem poruszyła. Może gdyby nie ta przedmowa książka byłaby ciekawsza, bo przecież nie wiedziałbym do pewnego momentu, co jest grane, a tak, wszystko wiedziałem od początku.

Na rozwój wypadków nie mogłem narzekać, znalazły się zaskakujące i mrożące krew w żyłach momenty. Zaskoczyły mnie przemiany kilku bohaterów i zakończenie, które, mimo że było szczęśliwe, też nie należało do szablonowych i przewidywalnych. Autorka zaserwowała mi kilka wątków z amerykańskich filmów sensacyjnych, jednak to mi zbytnio nie przeszkadzało, bo było urozmaiceniem akcji. A tak w ogóle, to nie zazdroszczę sytuacji Abby w końcówce powieści i Marka, bo zachował się okropnie (ale chyba określenie jak świnia byłoby lepsze.

To chyba na tyle. Powieść Gerritsen nie powaliła mnie na kolana, więc daję 4.

***

Wróciłem, zdążyłem się pochorować i nie skomentować żadnego bloga od kilku dni (wczorajsze, rozpaczliwe próby zakończyłem na kilku, nie kończąc listy). Ale dzisiaj to nadrabiam i postaram się skomentować całą listę.

Wakacje mi się kończą (wpadłem w trochę, jak to określiłem, depresyjny nastrój, bo: kończą mi się wakacje, dzisiaj obejrzałem ostatni odcinek Wakacji z duchami, nie mam już żadnych optymistycznych książek Bahdaja czy Makuszyńskiego i gwiazda programu: zaczynam wątpić w stan mojej wiedzy biologicznej w związku z olimpiadą), ale bloga nie zamierzam zawieszać, bo coś czuję, że będę miał chociaż godzinę dziennie na czytanie, więc z jedną notką na tydzień jestem w stanie się wyrobić.

Właśnie czytam Pana Samochodzika i skarb Atanaryka (cały czas mam przed oczami euforię, jaka mi towarzyszyła w czasie czytania innych tomów tego cyklu, który kiedyś tak zachwalałem i nawet dwa tomy mam w domu). Sięgnąłem po ten tom, bo jeszcze go nie czytałem, a chciałem zobaczyć, czy mi się będzie jeszcze podobać. Musze przyznać, że nie wpadłem aż w taką euforię, jednak mogę uznać tę pozycję za całkiem dobrą, ale o niej może jeszcze wspomnę w notce, bo biorę udział w wyzwaniu Elenkii_, a chociaż jeden post w związku z tym wyzwaniem musi być.

Chyba muszę kończyć, bo zaczynam narzekać i tworzyć zdania wielokrotnie złożone. Za to zostawiam Was z piosenką, którą właśnie słucham:

17 sierpnia 2014

Miszmasz, czyli to co ostatnio przeczytałem

Obiecałem, że napiszę post zbiorowy na temat książek, które przeczytałem podczas mojego wyjazdu, a także kilku, które przeczytałem w czasie wakacji, a nic o nich nie napisałem. Z tego posta wyjdzie coś jak podsumowanie (których nie pisze, bo cała blogosfera to robi) i chyba najlepiej wypunktuję, a potem napiszę o każdej kilka słów:

  • Szatan z siódmej klasy - Kornel Makuszyński
  • List z tamtego świata - Kornel Makuszyński
  • Awantura o Basię - Kornel Makuszyński
  • Stawiam na Tolka Banana - Adam Bahdaj
  • Kapelusz za sto tysięcy - Adam Bahdaj
  • Trzej muszkieterowie - Aleksander Dumas
  • Wszystko, tylko nie mięta - Ewa Nowak
Szatana... czytałem po raz drugi, bo stwierdziłem, że muszę go sobie przypomnieć. Pierwsze podejście było bardzo udane i z takim samym entuzjazmem podchodziłem do niej po raz drugi. Entuzjazm niestety trochę opadł. Winą obrzuciłem wiek (czytałem to jakoś po pierwszej czy drugiej gimnazjum). Może Wam to się wydać dziwne, ale w ostatecznym rozrachunku stwierdziłem, że ta książka dalej należy do moich ulubionych i z chęcią będę do niej wracał. List z tamtego świata był bardzo sympatyczną książką, którą przeczytałem w dwa (góra trzy, cztery dni). Fabuła książki opierała na poszukiwaniu skarbu po zmarłym przodku, który potrafił płatać krewnym figle (jego podobizna spadła ze ściany, ujawniając list, który nakazywał zebrać się rodowi Mościrzeckich). W czasie czytania Awantury o Basię miałem lekki kryzys, jednak uznałem ją za bardzo sympatyczną i optymistyczną pozycję. 

Zauważyłem, że powieści Makuszyńskiego, choć nie wszystkie, mają podobne elementy: skarb (Szatan... i List...), dzielne i silne kobiety (Wandzia Gąsowska, Basia Bzowska i z tego, co zauważyłem w serialu, też Panna z mokrą głową.), przemiana jakiegoś bohatera (w Szatanie... Iwo Gąsowski, w Liście... jeden z Mościrzeckich i jego służący, w Szaleństwach panny Ewy, którą czytałem bardzo dawno i mogę się mylić, Ewcia spowodowała przemianę jakiegoś staruszka), obecność psa-psotnika (w Awanturze o Basię Drab, w Pannie z mokrą głową i z tego, co pamiętam w Szaleństwach panny Ewy, ale skąd Ewcia wzięła psa, tego już nie wiem) i brak sentymentów wobec bohaterów (śmierć ojca Irenki Borowskiej i matki Basi). Jednak, co je łączy, to humor i niesamowite przygody.  

Stawiam na Tolka Banana to typowy przykład literatury Bahdaja (połączenie gangów, śledztw detektywistycznych i przygód to coś dla mnie). Początkowo miałem lekkie problemy z Stawiam na Tolka Banana, ale zakończenie i dalsze przygody utwierdziły mnie, że dobrze wybrałem. Kapelusz za sto tysięcy bardzo mi się spodobał, bo zawierał bardzo interesujący wątek detektywistyczny oraz ciekawe i zaskakujące zakończenie. 

Książka Dumasa bardziej mi się podobała w końcówce, początkowo nie mogłem się do niej przekonać, ale dobra intryga i zakończenie trochę zmieniły moją opinię o tej książce (jednak nie uznałem ją za najlepszą). 

Książki Ewy Nowak nie miałem w planach, ale zobaczyłem ją w bibliotece i stwierdziłem, że z chęcią przeczytam. Mój wybór okazał się strzałem w dziesiątkę, bo ta powieść pozwoliła mi się pośmiać, poznać rodzinę Gwidoszów i ich zwariowane przygody. Nie brałem jej w ciemno, bo wiedziałem jak pisze Ewa Nowak z Krzywego 10 (o lekkiej, wakacyjnej tematyce) i Bardzo białej wrony (najpierw podrywał kanapeczkami, a potem bił telefonem z zazdrości). 

I tak na koniec o moim romansie z lipami. Jak napisałem Cyrysi w komentarzu, to nie będą żadne fajerwerki, a tylko praca badawcza na Olimpiadę Biologiczną o tytule: Zmienność lipy drobnolistnej na terenie gminy Krzemieniewo (o tym rzecz jasna nie wspomniałem :)). Zabrałem suwmiarkę i pozrywałem po sto liści z dwudziestu drzew (nie masz ogołacać tych drzew... - moja nauczycielka biologii). Pomierzyłem blaszki i ogonki, policzyłem różne wskaźniki, wymyśliłem czynniki, jakie mogą wpływać na wymiary tych liści i zostało mi tylko dokończyć pisanie, bo czekam na kwasomierz Helliga (oczywiście, program do wykonania dendrogramu nie chce ze mną współpracować...). Jeszcze muszę wkuć cały materiał z biologii dla poziomu rozszerzonego (jestem w trakcie; już widzę, jak zacznę sypać bzdurami na obronie pracy) i przejść do etapu okręgowego.

Nie było mnie dwa tygodnie i nie będzie mnie jeszcze trzy dni (20 sierpnia wyjeżdżam na trzy dni), więc w następnej notce po moim przyjeździe napiszę coś o Dawcy Gerritsen, którą właśnie czytam (zapowiada się naprawdę dobrze). W czasie wyjazdu zamierzam przeczytać któryś tom Pana Samochodzika (moja wielka miłość z czasów podstawówki; nie miałem okazji przeczytać wszystkich tomów, więc muszę to nadrobić) i kilka książek Bahdaja. Została mi jeszcze powieść Evansa, którą ostatnią przyniosłem z biblioteki. Przypuszczam, że spodoba mi się, bo bazuję na opinii mojej siostry, która ją wcześniej przeczytała. 

To na tyle. Do zobaczenia w następnym tygodniu!

31 lipca 2014

Nicholas Sparks "Bezpieczna przystań"

Tytuł: Bezpieczna przystań
Autor: Nicholas Sparks
Wydawnictwo: Albatros
Liczba stron: 423
Ocena: 6/6

Tym razem przyszła pora na kolejną książkę Sparksa, którą wypożyczyłem z biblioteki. Muszę przyznać, że nie zawiodłem się na tym jakże ostatnio popularnym autorze.

Bezpieczna przystań to historia Katie, która w niewiadomych okolicznościach pojawia się w Southport - małej mieścinie, gdzie wszyscy wszystko wiedzą, a ukrycie pewnych rzeczy, może przysporzyć niemałych problemów. Katie nie wygląda dobrze: wychudzona, blada; a i domek, który wynajmuje, nie należy do najlepszych i najpiękniejszych (trzeba go generalnie wyremontować). W sklepie, do którego codziennie przychodzi (samochodu tez nie ma), kupuje niewielkie ilości jedzenia, bo na nic więcej jej nie stać.

W sklepie poznaje Alexa (właściciela, ojca dwójki dzieci: Josha i Kristen), który swoją spostrzegawczością powoli domyśla się historii dziewczyny. Ich znajomość rozpoczyna się od banalnej rozmowy o książkach Dickensa. Do tego dokłada się Kristen, która niezmiernie lubi spędzać czasz z panną Katie. Znajomość zaczyna coraz bardziej się rozwijać, Katie staje się coraz mniej nieufna, aż w końcu kompletnie zmienia stosunek do Alexa i dzieci. Początkowa nieufność zmienia się w coś więcej, a jej życie powoli zaczyna się układać u boku Alexa i dzieci (pikniki nad morzem, spędzanie coraz większej ilości czasu, wycieczki do wesołego miasteczka). Jednak do czasu...

Czytanie tej historii mogę podzielić na kilka etapów. Pierwszy z nich był bardzo interesujący i pozytywnie nastawił mnie do tej książki. Poznanie się Alexa z Katie było nieuniknione, jednak obyło się bez słodyczy i cichych westchnień, jak w drugim etapie. Drugi etap już niestety zmienił moją opinię o tej książce za sprawą dzieci-swatek i słodyczy, która niemal wypływała z kart tej powieści. Kristen, wołająca: Tatusiu, może weźmiemy pannę Katie nad morze? (dzieci-swatki to jest coś strasznego) i myśli Katie: O!!! Spojrzał na mnie!!! Jednak ja całą siłą woli nie oddam jego spojrzenia!!! zniszczyły cały początek, ich niebanalne spotkanie (wprawdzie czytałem o zaczynaniu znajomości kanapkami, jednak na Dickensa nigdy nie wpadłbym), a także moją dobrą opinię (w tej chwili pomyślałem, że to będzie pierwsza książka Sparksa, którą skrytykuję). I dopiero trzeci etap bardziej dramatyczny i obfitujący w wydarzenia z amerykańskiego filmu sensacyjnego przywrócił moje nadzieje w związku z kolejną książką Sparksa.

Historia, jaką autor przedstawił jest niebywała, a tajemnic, sekretów i zwrotów akcji nie brakuje. O przeszłości Katie dowiadywałem się z retrospekcji, które autor wdzięcznie wplótł w akcję powieści. Chwilami miałem wrażenie, że o wiele chętniej czytam o wydarzeniach z przeszłości dziewczyny niż obecnie dziejące się miłosne uniesienia i przejażdżki nad morze.

Uwaga! Spoiler!
Moim zdaniem autor bardzo dobrze spisał się, jeśli chodzi o bohaterów, a szczególnie Kevina - byłego męża Katie. Nie wiem, czy korzystał z jakichś informacji na faktach, ale kreacja tego człowieka była bardzo dobrze skonstruowana. Szaleństwo na punkcie żony w połączeniu z alkoholizmem i fanatyzmem religijnym dały bardzo dobry efekt psychopaty i człowieka, który nie umie panować nad emocjami. Do tego ciągłe cytaty z Biblii w sytuacjach, które mnie najbardziej bulwersowały. Człowiek ten pozornie religijny na każdym kroku widział ludzi, którzy niby go obgadują, a żonę ciągle posądzał o zdradę z jakimś mężczyzną, który teraz z niego się śmieje (podkreślone oczywiście kilkoma cytatami z Biblii na temat zdrady) i zastanawiał się, dlaczego żona uciekła, skoro miała wszystko: piękny dom, wyjścia poza dom pod kontrolą męża, brutalny seks na każdym kroku, siniaki na całym ciele, krew w moczu, zionącego wódką męża...
Koniec!
Zakończenie, mimo masakry, jaką przewidywałem i już wyliczałem, kto weźmie udział w ręcznych, amerykańskich zabawach z bronią, zakończyło się wbrew moim przewidywaniom (trochę mnie poniosła wyobraźnia po Dla ciebie wszystko). 

Po tym całym wywodzie czas na podsumowanie. Mimo kilku wad, jakie wytknąłem Sparksowi, gorąco Was zachęcam do do przeczytania tej pozycji. Warto, bo książka od pierwszych stron intryguje, autor odkrywa kolejne tajemnice, a cała historia kończy się w interesujący sposób. Polecam!

***

To już ostatni wpis przed moim wyjazdem. Nie myślę o pisaniu innych, więc następny pojawi się za jakieś dwa tygodnie. A będzie to zbiorowy opis książek, które przeczytałem, a nie opisałem na blogu (głównie klasyka, bo teraz mam fazę na Makuszyńskiego, Bahdaja i seriale, które codziennie oglądam na TVP 1). Muszę też Wam zdradzić, że skończyłem płomienny romans z lipami (tylko przelotnie, bo suwmiarkę mogę odłożyć) i teraz zabieram się za przelanie na papier wniosków dotyczących zmienności liści tego przeszlachetnego drzewa. Zapowiada się ciekawa robota, a i książki Makuszyńskiego i Bahdaja, mimo mojego wieku, są bardzo interesujące i z chęcią po nie sięgam.  

22 lipca 2014

Joanna Chmielewska "Zapalniczka"

Autor: Joanna Chmielewska
Tytuł: Zapalniczka
Wydawnictwo: Kobra Media
Liczba stron: 392
Ocena: 4/6

Tym razem poszło o zapalniczkę. I to chyba taką niezwykłą, bo stołową, której nigdzie nie można było dostać. Zapalniczka stała sobie na stole i nagle zginęła...

Pewnego popołudnia główna bohaterka wraca do domu i okazuje się, że zapalniczka zginęła. Zadanie nie zalicza się do najprostszych, bo przez dom Joanny przewinął się tabun robotników i ogrodników. Szczególną uwagę zwrócił kontrowersyjny ogrodnik, którego praca nie wróżyła nic dobrego (poschnięte róże, wiśnie zamiast innych drzew itp.). Narada (w składzie: Joanna, pan Ryszard - szef robotników, Julita - znajoma, Małgosia - siostrzenica autorki, Witek - mąż Małgosi, Tadek - znajomy) stwierdziła, że należy działać, pojechać do domu Mirka - ogrodnika i podwędzić zapalniczkę. Jednak na miejscu okazało się, że ogrodnik uderzony donicą z ziemią, skończył swój żywot, a dwójka bohaterów wpadła w kłopoty w związku ze zbrodnią.

I w tym momencie wkracza komisarz Janusz Wólski, który próbuje rozwiązać sprawę. Zadanie nie jest najprostsze, bo pan Mirek był człowiekiem, który  nie stronił od kobiet (duża kolejka osób do sprawdzenia), a ogrodnikiem był marnym (jego praca rzadko była chwalona przez klientów). I tutaj powstaje bardzo ciężkie pytanie. Zabiła go jakaś sfrustrowana eks-kochanka czy niezadowolony klient?

Jak pewnie wiecie, uwielbiam kryminały tej autorki. Przeczytałem dwa: Bułgarski bloczek i Upiorny legat, więc przy pierwszej lepszej okazji dotarłem do biblioteki i stwierdziłem, że wypożyczę książkę Chmielewskiej. Trafiło na Zapalniczkę. Wybierając tę pozycję, bardziej chyba kierowałem się objętością niż tym, że została wydana w 2007, a czasy świetności pisarki mogły już dawno przeminąć z wiatrem.

Jeśli mam coś mówić o tej książce, to na pewno nie to, że była najlepszą ze wszystkich trzech, które dotychczas przeczytałem. Brakowało mi w niej czegoś i była to książka interesująca, jednak różniąca się sporo od tych dwóch poprzednich. W tych dwóch poprzednich, jak pisarka zamieszała z wątkiem kryminalnym, to nie wiedziałem, jak się nazywam, a tu? Śledztwo szło, bo szło, Joanna cały czas robiła Wólskiego w konia i kłamała w żywe oczy... Książkę czytało raczej średnio i bardzo brakowało mi w niej starej, dobrej Chmielewskiej, która potrafiła zaimponować i zaskoczyć.

To był jedyny mankament tej powieści, bo styl pisania i humor pozostał. Bardzo lubię sposób, w jaki Chmielewska pisała swoje książki. Pełne humoru (było kilka scen przy których się zaśmiałem), miejscami ironiczne, a bohaterowie dobrze wykreowani. Szczególnie na wyróżnienie zasługuje sama Joanna, która zabłysnęła pomysłem (miał uchronić Julitę i Ryszarda przed konsekwencjami zabójstwa, którego nie popełnili...). A rozmowy, w których robiła z siebie idiotkę przed komisarzem (i udawała wielką gościnność), też zasługują na uwagę.

Jeśli chodzi samego komisarza Wólskiego, to bardzo dobrze radził sobie ze śledztwem (a był mocno zmotywowany brakiem jego zwierzchnika, Roberta Górskiego, i chciał jak najszybciej odnaleźć mordercę, żeby mu zaimponować), nie pił alkoholu (co chyba jest dziwną cechą, jak na śledczego), miał swoje wloty i upadki, a Chmielewska zrobiła z niego normalnego człowieka, który nie jest ani żadnym herosem, ani nie przechodzi jakichś starć z gangami. Jak tak patrzę na niego w sytuacjach, kiedy Joanna kłamała mu w żywe oczy (on o tym chyba wiedział, dowiedziałem się później po słowach autorki), musiał mieć strasznie silne nerwy. A i samo śledztwo nie było najprostsze.

Zakończenie zupełne nieprzewidywalne, bo rozwiązanie było prostsze niż mi i pewnie innym czytelnikom się wydawało.

Może to nie jest najlepsza książka tej autorki, jednak będę o niej pamiętał. Pozostało mi jeszcze przeczytać Lesia i Klin (i wiele innych książek Chmielewskiej), czyli te najbardziej znane i chyba dużo nie zaryzykuję, że kultowe. I jeśli miałbym Wam polecać jakieś książki tej autorki, to bierzcie te starsze, bo współczesne są dobre, jednak brakuje im trochę do tych sprzed lat.

14 lipca 2014

Arthur Conan Doyle "Przygody Sherlocka Holmesa"

Autor: Arthur Conan Doyle
Tytuł: Przygody Sherlocka Holmesa
Wydawnictwo: Oficyna Wydawnicza Rytm, Wydawnictwo Waza 
Liczba stron:308
Ocena:6/6

Sherlock Holmes jest tak znaną postacią, a ja nie miałem jeszcze okazji poznać jego geniuszu, więc przy okazji wpadłem do biblioteki i poprosiłem o Przygody Sherlocka Holmesa

Sherlock Holmes, jak pewnie wszyscy wiedzą, to doskonały detektyw mieszkający przy Baker Street wraz z doktorem Watsonem, który jest narratorem tego zbioru opowiadań. Detektyw charakteryzuje się bystrością i spostrzegawczością, która niejednokrotnie zaskakuje, bo nawet z kapelusza potrafi wyczytać garść informacji. Wystarczy odrobina dedukcji i po sprawie. Jednak to nie koniec umiejętności pana w jakże charakterystycznym płaszczu i czapce. Do tego dochodzi jeszcze znajomość psychologii, chemii, balistyki, matematyki i wiedza na temat różnych religii i kultur, a ja wraz z doktorem Jamesem Watsonem przecierałem oczy z wrażenia i zastanawiałem się, skąd on to wszystko bierze. 

W zbiorze znalazło się 12 opowiadań o poczynaniach Holmesa. Wcale nie mam za złe, ze akurat wpadło mi w ręce 12 opowiadań, bo, jak dla mnie, opowiadania były strzałem w dziesiątkę. Doyle w każdym z opowiadań pokazał inną stronę śledztwa i mógł wymyślić wiele ciekawych przypadków. Jeśli chodzi o długość opowiadań - autor wszystko tak zaplanował, że historia zaczyna się i kończy w odpowiednich momentach, więc osoby, które nie lubią opowiadań (albo twierdzą, że są za krótkie), nie muszą się niczego bać. Moim zdaniem napisanie powieści byłoby lekką ujmą dla tak genialnego detektywa (wiem, że powstała powieść i to niejedna, ale opowiadania pokazały mi, że dla Sherlocka wystarczy dwadzieścia stron, żeby rozwiązać piekielnie trudną zagadkę).

Jeśli chodzi o głównego bohatera, można by pomyśleć ideał. To słowo chyba jednak kiepsko pasuje - geniusz. Jak już wspomniałem - detektyw potrafił z kapelusza wyczytać informacje na temat tego, że jego właściciel dopiero, co ostrzygł sobie włosy i że kapelusz jest dla niego cenny, bo jest zużyty. Bardzo często dziwiły mnie jego dedukcje, które prawie zawsze były słuszne, a Holmes zawsze miał jakieś rozwiązanie zagadki, które brał znikąd (po obejrzeniu kapelusza oczywiście; poniekąd nie miałem możliwości obejrzenia tego kapelusza, jednak doktor Watson miał i nici z jego dedukcji). Doyle jednak nie zaszalał aż tak bardzo, bo pojawiło się jedno opowiadanie, w którym Sherlock pomylił się, a doktor Watson przyznał się, że to niejedyna taka sytuacja; ale, jak później wyczytałem - jeśli Sherlock nie znał odpowiedzi na zagadkę, to już nikt inny nie mógł jej rozwiązać.

Czytając opowiadania, oczywiście, wybrałem sobie faworyta (Pięć pestek pomarańczy), który był dla mnie najlepszym opowiadaniem całego zbioru. Tego jeszcze nie wspomniałem, ale nie wszystkie opowiadania mi się spodobały. Po przeczytaniu pierwszego  nich (Skandal w Bohemii) miałem lekkie wątpliwości, co w tym Sherlocku jest, że cały świat szaleje na jego punkcie. Potem było coraz lepiej i nie mogłem się doczekać, kiedy znowu zacznę czytać następne opowiadanie i czym autor mnie znowu zaskoczy. Nie mogłem narzekać na monotonię w kolejnych tekstach. Autor stworzył historie, w których nie pojawiają się same trupy i strzelby; znalazło się miejsce także dla zagubionych fotografii, brylantów, a nawet tajemniczych dzieci.

Mam nadzieję, że to nie jest moja ostatnia przygoda z londyńskim detektywem, bo już nie mogę się doczekać, co interesującego spotka Holmesa w czasie kolejnych śledztw. 

07 lipca 2014

Andrzej Sapkowski "Chrzest ognia"

Autor: Andrzej Sapkowski
Tytuł: Chrzest ognia
Wydawnictwo: superNOWA
Liczba stron: 333
Ocena: 6/6

Tym razem trzecia część wychwalanej przeze mnie sagi Sapkowskiego, którą ostatnio miałem okazję przeczytać. Myślę, że pewnie większość z Was domyśla się, jaki werdykt wydam (nie byłbym sobą gdybym ją skrytykował, więc siadajcie wygodnie w fotelach i przedrzyjcie się przez ten gąszcz ach-ów i och-ów). 

Po walce na wyspie Thanned rozpętała się wojna. Geralt, który został raniony w czasie walki, zostaje odtransportowany do Brokilonu, gdzie jest leczony se swoich poważnych zranień. Po Yennefer ślad zaginął, a Ciri, jak się później dowiedziałem, żyje i wojuje ze Szczurami. Wiedźmin nie do końca zdrowy opuszcza spokojny las w poszukiwaniu Ciri. Wyprawa okazuje się niełatwa i zawiła, a to przez nieustanne zmiany kierunku marszu wojsk (które cały czas prowadzą działania wojenne i zmieniają swoje położenie), a także przez coraz to inne i ciekawe przygody i członków bandy, z którymi przyszło mu wojować. Nie wspomniałem o tym jeszcze, że Wiedźmin nie podróżuje sam. Wraz z nim udaje się Milva (łuczniczka o niezwykłych umiejętnościach i zdolnościach godnych pozazdroszczenia) i Jaskier (trubadur). W późniejszym okresie dołączą się także Cahir Mawr Dyffryn aep Ceallach (wojownik, który początkowo ma, można powiedzieć, stosunki z Geraltem na ostrzu miecza) i jeszcze tajemniczy cyrulik, który ni stąd, ni zowąd wyłania się z dziury w środku lasu. No i nie mogę zapomnieć o bandzie krasnoludów, która też ma niemały wpływa na drużynę.

Jeśli mam ocenić kolejny tom tego cyklu, może i jestem monotonny, bardzo mi się spodobał. Sapkowski i tym razem mnie nie zwiódł, bo stworzył kolejny tom, który nie odstaje od pozostałych. Wykreował wartką akcje, która nie pozwala na nudę, a sami bohaterowie są tak doskonale skonstruowani

Jeśli chodzi o kreację bohaterów, to Sapkowski spisał się na medal. Główni bohaterowie są różnorodni. Każdy może się czymś innym pochwalić, jednak chciałbym zwrócić uwagę na bohaterów drugoplanowych, a nawet epizodycznych. Cały czas mam przed oczami sytuację, w której chłop tak długo kombinował, żeby wydobyć od drużyny konia, bo niby potrzebował go do złapania wampira, że będę ją jeszcze długo pamiętał. Przekonałem się, jak dobrym obserwatorem ludzi jest Sapkowski.

Myślę, że wiele postaci tej książki zasługuje na uznanie, jednak Milva wyróżnia się spośród nich wszystkich. Milva była łuczniczką, która potrafiła swoje umiejętności zamienić na stosik trupów. Żywi (tych których jeszcze nie zabiła) tez nie mieli z nią łatwo, bo potrafiła nieźle połamać kości i rozkwasić nos. Była chyba jedną z nielicznych kobiet, która była silna i stanowcza w świecie zdominowanym przez brutalnych samców alfa.

Jeśli już wspomniałem o epoce, to świat przedstawiony bardzo dobrze oddaj realia tej epoki. A był to świat pełen księżniczek, chłopów i kięży, którzy karają niby-czarownice stosem, napaści na wsie i pocztów rycerskich.W połączeniu z różnymi dzikimi stworami dało to niesamowity efekt.

Nie mogę zapomnieć o poczuciu humoru i żartach, które padają w tej książce. Są one bardzo zabawne, jednak, co zauważyłem, dotyczą bardzo często kobiet. Ich sytuacja nie jest łatwa i w ogóle współczuję kobietom średniowiecza i tej książki. W książce Sapkowskiego kobieta to istota słaba, która musi być broniona prze facetów, którzy niekoniecznie zawsze okazują się tymi dobrymi, a najlepszą drogą do sprawiedliwego osądu jest stos za niby-czary (Sapkowski zaczerpnął motyw - jak szybko osądzić czarownicę i spalić ją żywcem za ugotowanie rosołu z kota, który okazał się zwykłym rosołem z kury...). Milva była jedyną, która nie wpisywała się w ten motyw. Można powiedzieć, że była doskonałą przeciwwagą do reszty niewiast.

Ja już nie mogę doczekać się następnego tomu, więc tylko zacieram ręce i biegnę do biblioteki po kolejny tom. Notkę oczywiście napiszę, która będzie pewnie, tak samo pozytywnie monotonna jak ta.

30 czerwca 2014

Glee


Jako, że nie mam nic do "zrecenzowania" (albo też miałem Gwiazd naszych wina, jednak miałem małe problemy z napisaniem opinii o tej pozycji), postanowiłem opowiedzieć Wam co nieco o Glee, o którym już pewnie słyszeliście ode mnie, jakie to wspaniałe i cudowne, i w ogóle jedyne w swoim rodzaju (czasem przydałaby mi się umiejętność krytycyzmu, nie?). Może i znajdą się wśród Was, który stwierdzą, że (tutaj cytat mojej znajomej): Glee? Co?!, ale i tak w dalszym ciągu będzie to pozytywny tekst o tym, jak kocham Glee... Tyle tytułem wstępu. :)

Glee, jak pewnie wiecie, to amerykański musical, oglądany przeze mnie od zeszłorocznego lata, kiedy to obejrzałem na TVP 1 pierwszy odcinek (z lektorem, bo ku mojej wściekłości nie udało mi się go wyłączyć). Bardzo go polubiłem od pierwszego odcinka i potem już potrafiłem oglądać po kilka odcinków dziennie w Internecie (co było ciężkim przedsięwzięciem z racji faktu, że wszędzie lub prawie wszędzie otrzymywałem komunikat: Podaj swój numer telefonu i sieć komórkową albo też buforowanie filmu z racji braku konta premium było niekończącym się procesem powodującym załamanie nerwowe u oglądającego).

Fabułę pewnie każdy zna. Już nie będę jej streszczał, chyba lepiej opowiem, za co tak bardzo uwielbiam Glee

Po pierwsze: bohaterowie. Niektórzy lepsi, niektórzy gorsi, jednak moją faworytką jest Rachel Berry. Szkoda mi tylko, że w późniejszych sezonach porzuciła swoje wdzianko w reniferki, paseczki i różne inne zwierzątka. W późniejszych odcinkach stała się divą, która wymaga Bóg wie czego i ubiera się już radykalnie inaczej - niestety, zamiast prezentować to, co prezentowała w szkole o Ohio, prezentowała sobą same nieciekawe rzeczy i budziła we mniej bardziej niesmak niż śmiech (a sytuacji -  kiedy Rachel zamiast być przygnębioną, że facet ją rzucił, wpadła w zachwyt, że całowała się z gejem - długo nie zapomnę). I do tego Finn, który był moim drugim ulubionym bohaterem. Stało się z nim, co się stało w piątym sezonie, jednak pierwsza randka z Rachel długo pozostanie mi w pamięci (przekładanie rąk, bo serce znajduje się jednak po lewej stronie, a nie prawej:)). Resztę bohaterów też lubię (Sue oczywiście odpada), jednak gdyby tak wspomnieć o jeszcze jednym bohaterze, można by wspomnieć o Emmie. Bardzo brakuje mi pani pedagog zakochanej w Willu i posiadającej swoje fobie, a także broszurki na różne tematy.

Po drugie: wydarzenia. Nie wiem, po którym to było sezonie (chyba po trzecim), myślałem, że nic innego już scenarzyści nie mogą wymyślić. Jednak strasznie się myliłem. W tym serialu non stop dzieje się coś ciekawego, a Sue Sylvester ciągle wymyśla coś nowego, żeby rozwiązać Glee Club. Jeśli chodzi o uczniów, to zdarzają się zmyślone ciąże, wątki alkoholowe, problem bezdomności i wiele innych, z którymi oglądający może się utożsamić. 

Po trzecie: muzyka. Chór szkolny tworzy wiele piosenek w bardzo dobrym wykonaniu i ciekawej aranżacji. Jeśli miałbym wybierać, to moją ulubioną jest pierwsza piosenka, kiedy już w pierwszym odcinku Sue miała pretekst, żeby rozwiązać chór. Mam na myśli Don't stop believin', które dla mnie jest jedną z najlepszych piosenek całego serialu. Obok niej może stanąć piosenka wykonana z chórem głuchoniemych (tytułu nie pamiętam), Stereo Hearts i wiele innych.

To chyba już koniec gadania na temat Glee. Bardzo Was zachęcam do oglądania (chyba już muszę kończyć, bo zaczyna się robić nudno i zaczynam gadać to samo) nawet ostatniego sezonu, który według mnie nie jest zły, tak jak wszyscy o nim piszą (znowu brak umiejętności krytycyzmu, ale nic na to nie poradzę). 

***

Wracam po długiej przerwie, bo stwierdziłem, że może moje gadanie nie jest najlepsze, ale jeszcze trochę popiszę. Nie wiem, jak często będę coś w ogóle pisał, bo jestem w trackie obrywania lip z liści i mierzenia ich, po to żeby zbadać ich zmienność, to znaczy liści; a także wesolutko wkuwam sobie budowę nicieni i tego typu robaczków. Jednym słowem: przygotowuję się do Olimpiady Biologicznej. Myślę, że kilka wpisów będzie, a komentować postaram się codziennie. Notki na temat trzeciej części Wiedźmina na pewno sobie nie podaruję, a Brown i Schmitt znajdą sobie też trochę miejsca. Z filmami sobie podaruję (widziałem ostatnio Wypisz, wymaluj miłość, który był genialny i z pewnością to wszystko, co jestem w stanie o nim powiedzieć ...).

19 kwietnia 2014

Anna Łacina "Telefony do przyjaciela"

Autor: Anna Łacina
Tytuł: "Telefony do przyjaciela"
Wydawnictwo: Nasza Księgarnia
Liczba stron: 367
Ocena: 5/6

"Telefony do przyjaciela" to historia dwóch sióstr - jeżdżącej na wózku Marzeny i Ani. Łączy je chłopak - Krzysiek, który uległ poważnemu wypadku. Marzena odwiedza go w szpitalu, raz nawet robi to Ania. Dziewczyna zakochuje się w nim, a Krzysiek, spotykając się z Anią, ciągle myśli, że to jej siostra. Ania prowadzi przez jakiś czas prowadzi swoją grę, jednak sprawa wychodzi na jaw. Dochodzi do spięcia między siostrami oraz Anią i Krzyśkiem. 

Jednak to nie jest jedyny wątek książki. Ania cały czas zmaga się z Łukaszem, którego zostawiła. Chłopak nie zamierza odpuścić i wymyśla coraz gorsze rzeczy, żeby przekonać Anię do bycia ponownie parą. Do tego mamy wątek Marzeny, która spotyka się z Qubą. Znajomość zaczyna się rozwijać i wszystko wskazuje na to, że będą szczęśliwi. 

Na początku zacząłem myśleć, że ta powieść to kolejna, płaczliwa historia dziewczyny, która nie może znaleźć sobie chłopaka. Dopiero później przekonałem się, jak bardzo się myliłem. Początek nie był dla mnie obiecujący, jednak końcówka nieźle namieszała w całej fabule, a autorka wprowadziła wiele zwrotów akcji, co wpłynęło pozytywnie na odbiór książki przeze mnie. A działo się naprawdę dużo i czasami miałem ochotę otworzyć buzię ze zdziwienia. Zastanawiałem się, czy takie rzeczy są możliwe. Jednak są. Motyw nękania czy też toksycznej miłości sprawiły, że książka zmieniła się z płaczliwej historii dziewczyny i lekkiej książki do poczytania w czasie wakacji na książkę z przesłaniem i historią, która może wstrząsnąć człowiekiem. 

Pani Anna Łacina stworzyła pełną ciepła i optymizmu powieść, mimo dramatów, jakie dzieją się na zakończenie. Kończy się ona szczęśliwie. Dobrze, że tak, bo innego zakończenia nie wyobrażam sobie w tej sytuacji. Może to jest powieść dla młodzieży, ale niejeden dorosły z chęcią się z nią zapozna. 

Za pozycję dziękuję p. Annie Łacinie. :) Przeczytałem ją w ramach "łańcuszka" (tzn. książka wędruje z rąk do rąk, https://www.facebook.com/Telefonydoprzyjaciela). 

***
I tak na zakończenie: życzę Wam zdrowych, spokojnych Świąt Wielkanocnych w gronie rodzinnym. :-)

04 kwietnia 2014

Cecelia Ahern "Sto imion"

Autor: Cecelia Ahern
Tytuł: "Sto imion"
Wydawnictwo: Akurat (otrzymałem od Business & Culture)
Liczba stron: 446
Ocena: 6/6

Już dosyć dawno przeczytałem książkę "Sto imion" Cecelii Ahern i zamierzam o niej opowiedzieć w dzisiejszym poście. 

Kitty Logan jest dziennikarką, która lekko zagubiła się w swoim zawodzie i popełniła niewybaczalną gafę. Oskarżyła niewinnego człowieka o kontakty seksualne z uczennicami, który został później wyrzucony z pracy, a jego reputacja jako nauczyciela wf-u legła w gruzach. Żeby było jeszcze ciekawiej, bohaterka musi znieść ataki obornikiem, farbą i innymi śmierdzącymi, niekoniecznie przyjemnymi substancjami na drzwi swojego mieszkania. Do tego toczy się proces sądowy i sprawa nie wygląda ciekawie: dziewczyna jest bliska zwolnienia z pracy, a utrata mieszkania to coraz bardziej prawdopodobny scenariusz. 

Jednak kluczowym elementem powieści jest lista stu osób Constance (przyjaciółki Kitty, która umiera na początku powieści). Kitty pozostawiona sama sobie, musi rozwiązać zagadkę stu imion. Wielokrotnie padają pytania, dlaczego akurat te osoby i co konkretnie miała Constance na myśli w związku z artykułem, który ma powstać w oparciu o listę. Kitty staje na wysokości zadania i próbuje znaleźć kilka osób z listy, co zmienia jej życie na zawsze.

Jak pamiętacie, a może nie, ostatnią książkę Cecelii, o której mówiłem na blogu, oceniłem chyba na 5, co i tak z perspektywy czasu było dużym szaleństwem. Zacząłem czytać jej kolejną książkę i tym razem otrzymałem starą, dobrą Cecelię Ahern, dobrze mi znaną z "P.S. Kocham cię". 

Pomysł na fabułę okazał się strzałem w dziesiątkę. Lista stu imion osób, z którymi Kitty nie miała do czynienia wcześniej, odgrywa ważną rolę w utworze. To ona prowadzi dziennikarkę do sześciu różnych osób, których historię ma okazję poznać. A są one naprawdę interesujące i dzięki nim Kity odkrywa nowe przyjaźnie.

Autorka co rusz odkrywa nowe tajemnice, a książkę czyta się naprawdę szybko. Bardzo mnie ciekawiło, jak cała historia się zakończy. Miałem niemałe problemy z odgadnięciem rozwiązania zagadki. Z pomocą przybyło zakończenie, które dało rozwiązanie. Odpowiedź była prostsza, niż mi się wydawało.   

Bohaterowie powieści to kompletnie różne osoby, a co za tym idzie, każdy z nich przedstawia inną historię. Wśród nich znajdują się: fryzjerka, która czesze ciężko chore kobiety w szpitalu; starsza kobieta z domu opieki, która kilkadziesiąt lat temu podjęła zakład i chce go teraz odebrać; dwóch mężczyzn, którzy chcą pobić rekord Guinnessa (jeden był na pewno Polakiem, a drugi chyba jakimś Arabem); ojciec, którego córka została zabita w brutalny sposób i który słyszy modlitwy innych ludzi; kobieta z pasją do motyli i wyglądem odbiegającym od wyglądu "normalnej osoby"; kobieta, która profesjonalnie zajmuje się dobieraniem prezentów. Autorka zaserwowała cała gamę charakterów i bohaterów, którzy mają do opowiedzenia swoje niezwykłe historie. I to nie jest płaczliwa historia dziewczyny, która zaszła w ciążę w wieku szesnastu lat z przypadkowo napotkanym mężczyzną. To jest historia niosąca przesłanie, które już sami odczytacie z utworu. 

Obok "P.S. Kocham cię" to jedna z najlepszych książek tej autorki i w tym przypadku będę Was zachęcał, ile wlezie do przeczytania. To Cecelia Ahern w swoim dawnym, dobrym stylu.

***
Za egzemplarz recenzencki serdecznie dziękuję Business & Culture

16 marca 2014

Markus Zusak "Złodziejka książek"

Autor: Markus Zusak
Tytuł: "Złodziejka książek"
Wydawnictwo: Nasza Księgarnia
Liczba stron: 495
Ocena: 6/6

Ze "Złodziejką książek" miałem okazję zapoznać się przy okazji oglądania filmu w pewien niedzielny wieczór. I muszę powiedzieć, że było trochę trudno. Na początku zawiało lekko nudą i dopiero końcówka poratowała honor całego filmu. Przyszła pora na książkę, którą przeczytałem kilka tygodni po obejrzeniu filmu. Może nie był to aż tak duży okres czasu, jednak niektóre sceny z książki nie zostały w nim zawarte (po pierwsze: kojarzy mi się to przez mgłę, więc może to być nieprawdą; po drugie: nie oczekujmy, że skopiują całą książkę od deski do deski; to i tak dobrze, że nie zmienili całości). Za bardzo zbaczam z tematu, więc powracam do sedna sprawy.

Zacznę może głównej bohaterki, którą jest Liesel Meminger. Poznajemy ją w czasie podróży do przybranych rodziców. Straciła wszystko: brata, który umarł w czasie podróży i mamę, która niedługo zostawi ją w rękach Rosy i Hansa Hubermannów i uklotni się bez znaku życia. 

To małżeństwo składało się z zupełnie dwóch różnych osób. Rosa to kobieta o ostrym temperamencie, potrafi wszystko i wszystkich skląć od "Saumenschów" i "Sarkelów" i raczej trudno będzie układała jej się współpraca z Liesel. Hans to człowiek o anielskiej duszy; uspokoi, pogłaszcze po głowie, przytuli w trudnej chwili; o przekleństwach mowy nie ma. 

Liesel nawiązała głębszą przyjaźń z Hansem, która zaczęła się od momentu, w którym papa pomógł dziewczynce posprzątać bałagan, jaki spowodowała (z powodu koszmarów w związku ze śmiercią brata zmoczyła pościel). Była to szczególna przyjaźń oparta na czytaniu. W czasie pogrzebu brata główna bohaterka ukradła "Podręcznik grabarza", który stał się podstawowym narzędziem do nauki czytania przez przybranego tatę. Codzienne spotkania o trzeciej w nocy i czytanie tej książki były niezwykłym i ekscytującym przeżyciem dla małej bohaterki. Z Rosą, jak już wspomniałem, stosunki były mniej zażyłe, jednak w jakimś stopniu Liesel znalazła z mamą wspólny język.

Pozostaje jeszcze Rudy Steiner - kolega Liesel z podwórka, jej najlepszy przyjaciel obok Hansa i Maxa, towarzysz wielu przygód i kradzieży. Rudy to bardzo interesująca postać. To właśnie z nim Liesel chodziła kraść owoce z sadów, a także książki z domu burmistrza. Zaczęło się od tego, że Liesel nosiła pranie do domu burmistrza (Rosa zarabiała na praniu i prasowaniu ubrań od zamożniejszych mieszkańców Molching). Zawiązała się tam kolejna znajomość z burmistrzową Ilsą Hermann, która długo nie przetrwała, jednak Liesel nie miała problemu dalej kontynuować jej tak trochę nieoficjalnie, bowiem kradła książki z bogato wyposażonej biblioteki burmistrza. Zaczęło się od jednej (wszystko jednak zaczęło się od kradzieży książki ze stosu, na którym naziści palili rzekomo książki będące dla nich zagrożeniem. Było to długo przed tym, jak ukradła pierwszą książkę burmistrza), potem kolejne, a wszystko to na oczach i przy pomocy Rudiego, który niejednokrotnie był sprawcą kłopotów. Rudy, o czym muszę wspomnieć, bo te fragmenty należą do jednych z najlepszych fragmentów książki, ciągle prosił dziewczynę o pocałunek. Liesel twardo odmawiała i wreszcie w końcu się zgodziła, jednak nie były to najbardziej sprzyjające warunki. Muszę jeszcze dodać, że to Rudy nazwał ją Złodziejką książek. 

Trzecia i ostatnia ważna postać to Max Vandenburg. Max był Żydem ukrywającym się przed Niemcami, który trafił później pod skrzydła rodziny Hubermannów. Na oczach przestraszonej Liesel przyszedł do domu przy Himmelstrasse, gdzie Rosa doprowadziła go do "porządku". Postanowili, że umieszczą chłopaka w piwnicy, gdzie Złodziejka książek mogła głębiej poznać Maxa i, mimo początkowych obaw, nawiązać przyjaźń. 

Markus Zusak opowiedział piękną historię dziewczynki, która będąc jakby na straconej pozycji, zyskuje wszystko. Przyjaciół, ciepłą rodzinę (Rosa potrafiła być straszna, ale czasami udawało jej się trochę ilość tej brutalności zmniejszyć), a także interesujące życie przeplatane kradzieżami, czytaniem książek z papą i dostawaniem rysunków od Maxa.

Nie wiem, czy Was zaskoczę, ale narratorem książki jest Śmierć. Otworzyłem sobie powieść nieświadom, co mnie czeka. Przeczytałem pierwszą stronę i stwierdziłem, że jeśli autor ma zamiar opowiedzieć tę historię takim samym stylem jak na początku, to ja bardzo dziękuję. (Jeszcze jedno. W ramce przywitał mnie napis: "DROBNA UWAGA: Na pewno umrzecie".) Na szczęście, w dalszych fragmentach autor zmienił styl na bardziej normalny. Gdzieniegdzie były wstawki Śmierci, jednak nie przeszkadzało mi to.

Zusak bardzo dobrze pokazał świat wojny. Nie jestem ekspertem, jednak zawarł problem Żydów, problem umierania osób bliskich, a także w realistyczny sposób opisał działania nazistów. Miałem okazję być świadkiem palenia książek w Molching, pochodu Żydów do Dachau i scen związanych z traktowaniem ich przez żołnierzy niemieckich, a także usposobień niektórych ludzi, którzy mieli dosyć ostre poglądy. Nie obyło się też bez powołania Hansa i ojca Rudiego do wojska. 

Co do książki nie miałem żadnych wątpliwości. Od początku mi się podobała. Podczas jej czytania, uświadomiłem sobie, w jaki sposób film zmienia pozycję. W adaptacji filmowej nie było absolutnie wszystkich detali, wypowiedzi śmierci (oprócz początku) i bardzo się ucieszyłem, że przeczytałem "Złodziejkę książek". Nie mogę powiedzieć o jakimś szaleńczym tempie akcji, jednak zawsze coś się działo i nie mogłem narzekać na nudę. W tekście autor powstawiał ramki, w których zamieścił tłumaczenia różnych słów, dodatkowe komentarze i wypowiedzi śmierci, czego nie dało się umieścić w filmie, a było bardzo ważnym elementem. Zakończenie nieprzewidywalne. Gdybym nie obejrzał filmu, chyba miałbym niemałe problemy z odgadnięciem, co autor przygotował, a przygotował dużo zaskakujących rzeczy. 

Jeśli chodzi o bohaterów, to nie powiem, że któryś był lepszy albo gorszy (Hitlerowcy i ich sprzymierzeńcy oczywiście się nie zaliczają, bo napisałem tak jakbym wszystkich lubił, a tak nie było). I Liesel, i Rudy, i Hans, i Rosa, i Max, i wielu, wielu innych zasługują na ogromny podziw. Bardzo ich polubiłem i zżyłem się z nimi, więc trudno było mi się z nimi żegnać. Każdy z tych bohaterów miał coś, za co go lubiłem, i nie będę żadnego faworyzował.

Co ja mogę powiedzieć na zakończenie? Czytajcie, film możecie obejrzeć, jednak czytajcie, bo to dzieło jest godne uwagi i z pewnością zaskarbi Wasze serca. 

23 lutego 2014

Dan Brown "Anioły i demony"

Autor: Dan Brown
Tytuł: "Anioły i demony"
Wydawnictwo: Albatros i Sonia Draga
Liczba stron: 560
Ocena: 6/6

Tym razem książka z rodzaju tych, których okładka zasypuje czytelnika reklamą od samego zetknięcia z okładką: "Autor <<Kodu Leonarda da Vinci>>" czy "W gatunku literatury sensacyjnej Dan Brown to obecnie autor # 1 na świecie". Jedni po takim wstępie podchodzą do takich powieści sceptycznie, drudzy wręcz przeciwnie. Ja na szczęście należę do tych, którzy nic sobie z tego nie robią.

Robert Langdon - badacz iluminatów, historyk - wyrusza w podróż do szwajcarskiego badawczego ośrodka - CERN-u, gdzie dowiaduje się o szokujących wydarzeniach, jakie tam się zdarzyły. W jednym z pokoi instytutu znaleziono ciało martwego naukowca bez oka. Nic dziwnego, jednak nie bez powodu Robert został wezwany aż z USA. Na ciele zmarłego wypalono znak "Iluminati", co wskazuje na to, że bractwo Iluminatów cały czas prowadzi działalność. 

Jednak to jeszcze nie jest najgorsze. Vittoria Vetra wraz z zabitym ojcem wyprodukowała antymaterię. Przeciwieństwo materii, które w kontakcie z nią spowoduje ogromny wybuch. I właśnie to oko zostało użyte do oszukania czytnika tęczówek pomieszczenia, w którym przechowywano antymaterię. Po przedmiocie ślad zaginął, a w pokoju ochroniarzy pojawił się dziwny obraz przedstawiający puszkę z małą kulką w centrum. (Kulkę trzymano w centrum pudełka, w próżni, tak aby nie stykała się z puszką, co mogło być przyczyną wybuchu. Urządzenie musiało być podłączone do źródła elektryczności, na wypadek gdyby tak nie było, miało system bezprzewodowy, ale działający tylko dwadzieścia cztery godziny. Po tym czasie dochodziło do eksplozji). Początkowo nie wiadomo było, gdzie przedmiot się znajduje, jednak szybko okazało się, że ta kamera przedstawia Watykan.

Żeby było jeszcze ciekawiej, to nie koniec intryg, zagadek i podstępów. W Rzymie trwa konklawe, w tajemniczy sposób znikają preferiti - potencjalni kandydaci do objęcia trony papieskiego. Panika wybucha, kiedy morderca dzwoni do kamerlinga i informuje go o tym, że porwał kardynałów. Zgodnie z jego planem mają być zabijani, co godzinę w bliżej nieznanych kościołach włoskich. Każdy z nich ma mieć wypalone symbole Iluminatów (cztery pierwiastki starożytne: ziemię, wodę, ogień lub powietrze). Robert i Vittoria, którzy zdążyli już przyjechać do Watykanu i przysłuchać się rozmowie, podejmują walkę z czasem, która skończy się nie do końca szczęśliwie dla wszystkich.

Ta książka była genialna! Tak po krótce można opisać dalszy ciąg tej opinii. Brown znowu mnie zaskoczył i to bardzo. 

Autor stworzył bardzo interesującą historię. Iluminaci w roli głównej roli byli bardzo frapującymi osobami. Dla mnie jako osoby, która nie cierpi historii, czytanie tej książki było ogromną przyjemnością. Brown wplótł wątki bractwa w swoją intrygę, co było bardzo dobrym rozwiązaniem. I to nie było wcale nudne! Informacje, które cały czas gdzieś były wplatane,  bardzo pomogły mi w zrozumieniu tematu, bo trudno mówić o mnie jako o znawcy tematu. Robert z Vitorią szybko wpadali na kolejne pomysły, a akcja coraz szybciej biegła. Kolejne wydarzenia powodowały we mnie ciekawość, jak to dalej się potoczy, ilu kardynałów ujdzie z życiem i czy puszka zostanie znaleziona. 

Jak już wspomniałem, akcja biegnie bardzo szybko, a książka wciąga od pierwszych stron. Nie brakuje tu dziwnych wydarzeń, walki z zabójcą, a także wątku miłosnego. Jak się okazało, archiwa watykańskie i tereny wokół bazyliki nie są wcale takie bezpieczne, jak mi się wydawało. :) Ciągłe zwroty akcji to kolejny plus tej pozycji. Szczególnie wiele rzeczy zdziwiło mnie w końcówce, bo nie spodziewałem się po niektórych osobach aż takich charakterów. Brown potrafi zaskoczyć.

Pod recenzją "Cyfrowej twierdzy" ktoś napisał, że Brown jest schematyczny. Moim zdaniem to nie może być prawdą (a może za mało jego książek przeczytałem). Fakt, czytałem ten thriller już dosyć dawno i jakoś nie mogę sobie przypomnieć, jakie schematy powielił Brown w tej pozycji. Dlatego na pewno nie mogę uznać tej książki za zawierającą podobne wątki. Ona była inna, ale tak samo interesująca.

Bohaterowie to wielkie chodzące zagadki. Początkowo czytałem i popierałem niektóre postacie, jednak końcówka zmieniła moje nastawienie do niektórych z nich. Była taka jedna postać, nie powiem która, oczywiście, która była nienaganną. Pobożna, dobrze zorganizowana, budząca zaufanie. Piękny obrazek jak szybko się pojawił, tak szybko się ulotnił. I wcale nie żałuję, że skończył, jak skończył. Niestety, muszę też stwierdzić, że wielu bohaterów poniosło śmierć bez powodu przez fałszywe podejrzenia, które w końcu doprowadziły do uchwycenia podejrzanych. A główni bohaterowie mieli dużo szczęścia, to fakt, ale były też momenty załamania, co nie pokazuje ich w aż tak doskonałym świetle. 

Zakończenie szczęśliwe, może nie dla wszystkich, bo trochę trupów się nazbierało, jednak do happy endu doszło. Miłość rozkwitła, spokój nastał - sielanka, jednym słowem.

Nie mogę przestać chwalić tego thrillera i nie przestanę. Była to jedna z najlepszych książek (tego autora), jaką do tej pory czytałem (dopiero drugą). Już zacieram ręce, kiedy w końcu dorwę "Kod Leonarda da Vinci", bo jeśli zapowiada się tak samo dobrze, czeka mnie znowu świetna zabawa. 

14 lutego 2014

J. R. R. Tolkien "Hobbit, czyli tam i z powrotem"

Autor: J. R. R. Tolkien
Tytuł: "Hobbit, czyli tam i z powrotem"
Wydawnictwo: Iskry
Liczba stron: 234
Ocena: 6/6

"Hobbit..." - podejście numer dwa. Przy pierwszym coś nie wypaliło i na widok książek Tolkiena uciekałem, gdzie pieprz rośnie. Przeczytałem drugi raz i nie obyło się bez niespodzianki. Chciałem znaleźć na starym blogu, co ja wtedy naskrobałem (coś mi się wydaje, że zmieszałem z błotem). Blog jest, opinii nie ma.

Bilbo Baggins to hobbit wiodący spokojne życie hobbita w swojej norce. Cały porządek rozbija Gandalf, który wybiera go na włamywacza. Hobbici ponoć potrafią cicho się skradać, co sprawia, że nasz główny bohater może skutecznie pokonać wielkiego Smauga (smok nie zna zapachu hobbickiego, co jest drugim powodem, dla którego to akurat on ma walczyć z ogromną, siejącą postrach w okolicy bestią), który pilnuje skarbu będącego celem wyprawy. Bilbo przechodzi lekki kryzys, po tym jak krasnoludy plądrują jego spiżarnię. Sytuacja wcale nie ulega poprawie, gdy pan Baggins czyta umowę, która ma być zawarta między nim a kompanią Thorina w razie, gdyby jednak się zdecydował. Wspomniany dokument zawiera m. in. punkt o kosztach pogrzebu. Jednak to nie jest taki zwykły hobbit i po krótkim namyśle przystaje na propozycję krasnoludów. I to wtedy rozpoczyna się niezwykle trudna wyprawa, obfitująca w spotkania z licznymi potworami, czyhającymi na życie głównych bohaterów. 

Nie za bardzo wiem, dlaczego tak źle oceniłem tę pozycję przy pierwszym czytaniu. Przeczytałem ją drugi raz i bardzo mi się spodobała. Tolkien stworzył własny świat, który bardzo mnie pochłonął, a przygody Bilba są bardzo interesujące. Autor stawia małego hobbita z coraz to nowymi problemami, z których wychodzi zawsze zwycięsko, a jego niektóre pomysły są naprawdę godne podziwu. Główny bohater bardzo się zmienia: od kanapowca wyjadającego zapasy ze spiżarni, do odważnego, "dużego" hobbita, który już nie widzi problemu w braku śniadania czy braku chusteczki przy sobie (nie przesadzajmy, bo część przyzwyczajeń Bilba pozostała). Akcja biegnie żwawo, hobbit nie poddaje się w drodze do skarbu, a co najważniejsze: czytelnik nie może oderwać się od tak zajmującej powieści, jaką jest "Hobbit...". Mamy pewne elementy przewidywalności w zachowaniu Bilba (wszystko mu się udaje i wiadomo, że raczej trudno o jego śmierć), jednak myślę, że rozwój wydarzeń pozwala przymknąć na to oko. Zresztą jego śmierć byłaby ciosem prosto w moje serce, więc nie ma tematu. 

Bohaterowie są kompletnie różni od siebie. Miałem okazję poznać początkowo leniwego i nic nie robiącego hobbita, który w końcu bierze się w garść, i pokazuje światu, na co go stać. Spokojny Gandalf swoją mądrością i doświadczeniem ratuje niejednokrotnie kompanię Thorina. Do tego mamy jeszcze chciwe krasnoludy z ciągle sceptycznym wobec Bilba Thorinem na czele (bardzo dobrze, że skończył, jak skończył). Cały wachlarz charakterów, a także różnych nietypowych potworów. 

Styl pisania autora to już któryś element powieści z kolei, który przypadł mi do gustu. Tolkien pisze, tak jakby opowiadał historię, gawędę; do czego przyznaje się sam narrator. Bardzo ciekawym rozwiązaniem były bezpośrednie nawiązania typu: "Wyobraź sobie, drogi czytelniku...", które pozwalają na tyle zaangażować się w akcję, że ma się wrażenie, jakby samemu się w tej wyprawie uczestniczyło. 

Czytałem to dzieło z zapałem i uśmiechem na ustach. Nie mogłem się od niego oderwać, co jest chyba wystarczającym powodem na to, żeby ten, kto jeszcze nie sięgnął po książkę, w końcu to zrobił. Zdążyłem się przekonać, że Tolkien nie jest taki zły, jak mi się wydawał przy pierwszym spotkaniu. Jednak czasami warto dać książce drugą szansę.

***

Ta notka miała ukazać się już wieki temu, jednak z powodu albo braku zorganizowania z mojej strony, albo lenistwa wyszło, że publikuję ją dopiero dzisiaj. Jestem w trakcie czytania "Aniołów i demonów", a końca nie widać, więc następny tekst może być odległy w czasie. I piosenka na deser i pocieszenie, bo w poniedziałek zaczynam drugi semestr sprawdzianem z fizyki. Efekt fotoelektryczny i te sprawy; czytaj koniec ferii. :(


03 lutego 2014

Andrzej Sapkowski "Czas pogardy"

Autor: Andrzej Sapkowski
Tytuł: "Czas pogardy"
Wydawnictwo: superNOWA
Liczba stron: 319
Ocena: 6/6

W dzisiejszej notce zamieszczę krótką opinię na temat "Czasu pogardy" Sapkowskiego. Powieść jest kontynuacją "Krwi elfów", która bardzo mi się spodobała, więc postanowiłem zobaczyć, jak akcja rozwinie się w kolejnych tomach. 

Powieść rozpoczyna się od podróży Geralta do Codringhera i Fenna, od których dowiaduje się niezmiernie ważnych informacji o Rience'ie i Ciri, która jest w wielkim niebezpieczeństwie. Natomiast sama zainteresowana podróżuje wraz z Yennefer (czarodziejką) do Gors Velen, gdzie się zatrzymują się na dłużej z powodu zjazdu czarodziejów na wyspie Thanned. Ciri na okazję poznać miejscowość, jej gwar, mieszkańców, a także wpaść w kłopoty, co chyba nie jest dziwne jak na jej charakterek.

Jednak to nie jest najważniejsze. Podczas balu dochodzi do przewrotu, który wywołują Filippa Eilhart i Sigismund Dijkstra. Celem tego zdarzenia jest oczyszczenie środowiska czarodziejów ze szpiegów Nilfgaardzkich. Najważniejsi członkowie Czarodziejskiej Kapituły zostają posądzeni o zdradę i skuci w kajdany z dwimerytu. W całe zdarzenie przypadkowo wplątany zostaje Geralt, który zostaje schwytany przez Dijkstrę. W tym samym czasie Yennefer na polecenie arcymistrzyni zabiera Ciri do Gamstrangu (miejsca, gdzie miał odbyć się zjazd, na wyspie Thanned), która zaczyna przepowiadać przyszłość w transie. Jak się okazuje, niedługo wybuchnie wojna i umrze Vizimir z Redanii. Oliwy do ognia dolewa jeszcze Tissaia de Veries, która usuwa blokadę antymagiczną, co powoduje wybuch walk między magami. Do bitwy dołączają się także Scoia'tael (groźne wiewiórki), Rience, a także czarny, nilfgaardzki rycerze. Wiedźminowi udaje się uciec Dijkstrze, który także włącza się do walki. Ciri w tym samym czasie ucieka do wieży Tor Lara, z której się teleportuje. 

Dla mnie cykl o wiedźminie to bardzo dobre książki. Mimo że czytam strasznie mało pozycji z tego gatunku, to jednak już od pierwszej książki cyklu autor trzyma poziom, a druga nie jest wcale gorsza. W tym tomie mamy do czynienia z ogromną ilością walk, broni, co chyba nie jest dziwne, bo w pierwszym tomie było podobnie. Na każdej stronie możemy odczuć średniowieczny klimat powieści. Karczmy, zamki, księżniczki - to właśnie te elementy, co nie oznacza, że nie ma tu nadprzyrodzonych stworzeń i potworów - oczywiście, że są. Kolejnym plusem książki może być dynamiczna akcja. Początkowo trochę mało rzeczy się działo, ale później autor wprowadził wiele ciekawych wątków, które powodują, że nie sposób się nudzić. Nie mogę nie wspomnieć o humorze, który autor wprowadza w swoje dialogi. Bardzo dobrym rozwiązaniem były też stylizowane dialogi, które podkreślają średniowieczny charakter książki. 

"- A Calanthe - dodał Codringher - gwałtownie usiłowała zajść w ciążę i urodzić syna. Nic z tego nie wyszło. Urodziła córkę Pavettę, potem dwukrotnie poroniła i stało się jasne, że nie będzie miała więcej dzieci. Wszystkie plany wzięły w łeb. Ot, babska dola. Wielkie ambicje przekreśla zrujnowana macica." :)

Pewnie nikogo nie zdziwię, ale moją ulubioną bohaterką jest Ciri - potomek rodu królewskiego, ciągle wpadająca w kłopoty, posługująca się bardzo dobrze mieczem. O Geralcie i Yennefer tez nie mogę zapomnieć, bo też ich bardzo lubię, chociaż w mniejszym stopniu niż Ciri.

Bardzo Was zachęcam do przeczytania tego cyklu, bo jest POLSKI. I to drugi powód, oprócz wartości samej książki. Czytajmy jak najwięcej polskich książek fantasy, bo są one tak dobre jak zagraniczne, a nawet lepsze. Miłego czytania! :)

***
Co tam u was ciekawego słychać? Właśnie zacząłem ferie, śniegu nie ma, lodu też (na szczęście!). Zaopatrzyłem się w ciekawe pozycje w bibliotece i zamierzam czytać, czytać, czytać... Wczoraj obejrzałem "Złodziejkę książek" i stwierdziłem, że koniecznie muszę przeczytać książkę, ale spotkało mnie rozczarowanie. Moja biblioteka nie jest w nią zaopatrzona (na większość moich pytań była taka odpowiedź), więc muszę jeszcze trochę poczekać. I na koniec piosenka. Przed chwilą ją włączyłem i stwierdziłem, że musicie jej posłuchać:

20 stycznia 2014

Nicholas Sparks "Dla ciebie wszystko" + garść informacji

Autor: Nicholas Sparks
Tytuł: "Dla ciebie wszystko"
Wydawnictwo: Albatros
Liczba stron: 399
Ocena: 6/6 

"Dla ciebie wszystko" to kolejna książka Sparksa, którą przeczytałem. Obyło się bez niespodzianki, bo była to bardzo interesująca przygoda.

Dawson Colie i Amanda Collier są zakochani w sobie. Niestety, dzieli ich szereg różnic, które są przyczyną tego, że nie mogą być razem. Amanda to dziewczyna z bogatej rodziny, dobrze wychowana, w przyszłości ma zostać nauczycielką. Dawson z kolei pochodzi z rodziny złodziei, przestępców, zabijaków i osób, które nie mają najlepszego zdania wśród sąsiadów. Sam próbuje się wywinąć z "rodzinnego biznesu", jednak rodzina ma stałą kontrolę nad nim. Ich losy ostatecznie się rozchodzą, jednak dochodzi do spotkania po latach. 

Okazuje się, że oboje są kompletnie innymi ludźmi. Amanda to teraz kobieta w okolicach trzydziestki z mężem alkoholikiem i grupką dzieci, a także bagażem tragicznych doświadczeń. Dawson to pracownik szybu wiertniczego i samotnik (postanowił po rozejściu się z Amandą nie wiązać się z inną kobietą). Niejednokrotnie powinien umrzeć, ale zawsze pojawia się przed jego oczami tajemnicza postać, która wyciąga go z kłopotów. 

Ich spotkaniu towarzyszy pogrzeb przyjaciela, który był świadkiem kształtowania się ich miłości, pracodawcą Dawsona i jego wieloletnim przyjacielem. Ku zaskoczeniu obu bohaterów, Tuck zostawia dla nich listy. Sprawa robi się jeszcze bardziej tajemnicza po spotkaniu z notariuszem, które uprzedza ich, żeby, zgodnie z wolą Tucka, przeczytali te listy w momencie, kiedy będą wiedzieli, że to odpowiednia pora. Listy przedstawiają piękne historie, które zresztą na tyle zbliżą Dawsona i Amandę, że wylądują razem w łóżku.

Żeby nie było nudno, autor wplótł do powieści motyw zemsty z przeszłości, dlatego też przez całą powieść mamy okazję do czynienia trochę z typowym amerykańskim krajobrazem latających kowbojów z pistoletami i robiącymi "pif-paf". Tak na serio, wcale nie byłoby mi do śmiechu uciekać przed własną rodziną (!), która cały czas próbuje mnie zlikwidować przez konflikt, który niby wywołałem w przeszłości. Obok tego wątku jest jeszcze wątek przeszczepów narządów, ale więcej nie powiem, bo zaraz polecą same spoilery.

Jestem pod ogromnym wrażeniem tej książki. Autor skonstruował bardzo ciekawych bohaterów (trochę głupich, bo zamiast walczyć o miłość w młodzieńczych latach, teraz mamy przed sobą kobietę zastanawiającą się, czy może zdradzić swojego męża alkoholika; niestety, literatura rządzi się swoimi prawami i zawsze ubolewam nad niedopowiedzeniami w romansach). Autor wprowadził wątek "pif-paf" i nie mogę mieć mu tego za złe, bo książka dużo na tym zyskała. Z reguły jestem przeciwnikiem amerykańskich, monodramatycznych filmów akcji, ale w tym wypadku nie mam nic przeciwko, chociaż zakończenie pozostawiło pewien niesmak i moje niezadowolenie. Muszę Wam powiedzieć, że (zrobiłem ten błąd) coś mnie podkusiło, żeby przeczytać epilog w środku książki (czasem tak mam). I chyba wyszło mi to nawet na dobre. Siedziałem, obgryzałem paznokcie w oczekiwaniu na koniec i odpowiedź na pytanie: "Czy to się naprawdę zdarzyło?". Emocje mną targały (co za sformułowanie!) jak przy niejednym thrillerze.

Ogólnie jestem bardzo zadowolony z tego, co przeczytałem. Momentami (był taki jeden moment: na końcu) miałem ochotę udusić autora za jego pomysły, ale to małe niedopatrzenie mogę puścić w niepamięć. Oby więcej było tak dobrych książek! 

***

Co tam u Was ciekawego słychać? Ja na razie przechodzę okres odizolowania od mojej szkoły z powodu lodu zalegającego wokół mojego domu, na drogach i tak w ogóle to chyba wszędzie, co spowodowało, że dzisiaj, i jutro pewnie też, mam małe wakacje. Dlatego zresztą dzisiaj opublikowałem ten post. :)

Ostatnimi czasy odnalazłem na YouTube bardzo ciekawe filmiku z cyklu "Wobec obiektywu", które zaskarbiły moje serce. :) Tu macie próbkę jednego odcinka:

Oczywiście, nie może zabraknąć czegoś do słuchania (i to nawet dwóch piosenek):


W następnej notce opublikuję opinię o "Księdze o Niewidzialnym" Schmitta (ale kiedy skończę, tego nie wiem). I potem zabieram się za drugą część "Wiedźmina". Już się nie mogę doczekać! Miłego tygodnia, jak najmniej lodu, a najwięcej śniegu (może nie przesadzajmy). :) Do następnego razu! Papatki! :-)

11 stycznia 2014

Robin Cook "Nano"

Autor: Robin Cook
Tytuł: "Nano"
Wydawnictwo: Rebis
Ocena: 6/6
Liczba stron: 472

W tej notce pora na thriller medyczny - pierwszy, jaki przeczytałem.

Robin Cook w "Nano" przedstawił historię Pii Grazdani, która pracuje w jednym z najbardziej prestiżowych ośrodków badawczych w USA, a może nawet na świecie. Ośrodek zajmuje się nanotechnologią, która ma być przyszłościowym biznesem. Główna bohaterka jest specjalistką od mikrobiworów, czyli nanorobotów, które są mniejsze od erytrocytów i potrafią pożerać bakterie z naszego organizmu. Jednak to nie jest główny wątek powieści. Pewnego razu Pia znajduje mężczyznę lężącego na ziemi. Według jej diagnozy mężczyzna stracił przytomność. Chińczyk (bo jest narodowości chińskiej) zostaje odtransportowany do szpitala, ale jego badanie przerywa grupa ochroniarzy z szefową Pii, którzy zabierają go bezzwłocznie do siedziby firmy. W tym momencie Pia rozpoczyna śledztwo, które staje się coraz bardziej zawiłe i niebezpieczne, a główna bohaterka w końcu dochodzi do tego, co stoi za sprawą dziwnych omdleń w tajemniczej, chronionej ze wszystkich stron firmie.

Tę książkę dostałem jako prezent gwiazdkowy od koleżanki w szkole. I muszę przyznać, że to był bardzo dobry wybór, bowiem autor spisał się na medal. Miałem dosyć duże oczekiwania, bo to w końcu thriller medyczny, a że kilka thrillerów przeczytałem, zacząłem sobie na niego ząbki ostrzyć. Cook wymyślił doskonałą intrygę, którą czytałem z coraz większym zapałem i ciekawością, co będzie dalej. A pytania i dziwne wypadki mnożyły się i mnożyły... 

Zakończenie powieści wydaje mi się takie nieoczywiste. Z jednej strony, jakby wszystko się skończyło i już nic więcej nie będzie, ale moim zdaniem autor nie powiedział ostatniego słowa. Coś jeszcze dopisze i mam nadzieję, że będzie to tak samo dobra książka.

W tle cały czas przewija się nanotechnologia, której nie musicie się bać. Ten kto unika takich tematów książkach, będzie też zadowolony. Autor wszystko tłumaczy, co jeszcze bardziej uatrakcyjnia książkę. Nanotechnologia i różne zdarzenia (wypadki samochodowe, kolejni ludzie tracący przytomność, a także odkrycia Pii w samym gmachu  Nano) to bardzo dobre połączenie, które daje niesamowitą rozrywkę i dawkę emocji. 

To na tyle - warto przeczytać i Was do tego bardzo zachęcam. :)


21 grudnia 2013

Ann Brashares "Ostatnie lato"

Autor: Ann Brashares
Tytuł: "Ostatnie lato"
Wydawnictwo: Nowa proza
Liczba stron: 285
Ocena: 5/6

Zacznę może od tego, że nie czytałem "Stowarzyszenia wędrujących dżinsów" - tak wszędzie zachwalanego cyklu, który doczekał się ekranizacji. Film widziałem (wiem - najpierw książki, potem filmy) i był bardzo dobry, co mnie jeszcze bardziej zachęciło do przeczytania jakiejś książki tej autorki. Natrafiła się okazja i kupiłem tę cieniuteńką książeczkę. Nie lubię tego określenia, a szczególnie jak słyszę na lekcji: "Otwórzcie, proszę, książeczki", ale w tym wypadku to chyba trafne określenie.

Historia Alice i Paula zaczyna się od jego przyjazdu do Fire Island. Jak się później okazuje, oboje darzą siebie uczuciem, które przeradza się w kolejne sceny łóżkowe. Następuje nagłe załamanie, po którym wszystko zaczyna się sypać. Ich znajomość rozpada się nagle, a Alice, która miała zamiar zostać prawniczką, rzuca studia.  Do tego główna bohaterka ma kolejne problemy ze swoją siostrą - Riley, która nieoczekiwanie zapada na reumatyczne zapalenie serca, co powoduje uszkodzenie zastawki. Nie dzieje się z nią najlepiej, stan się pogarsza, a gdy jest dostępne serce, Riley nie odbiera wiadomości i traci jedyną szansę na serce. Cały czas przewija się wątek się miłości Alice i Paula, ale nie mogą się pogodzić ze sobą, jak to bywa w takich historiach.

Autorka poruszyła historię, która już jest tak oklepana, że aż głowa boli. Mimo wielkich przeciwności losu, niedomówień, jednak wszystko się udaje. Co zawsze będę powtarzał, to to, że takie historię są najlepsze! Lubię czytać losy bohaterów, którzy kończą szczęśliwie, tak jak tego chcę. A zakończenie mogę nazwać wisienką na torcie. Szczęśliwe, oczywiście. Autorka stara się wprowadzić kilka elementów, które uczynią tę książkę bardziej życiową i realną, to chyba miało być to "coś", co wzruszy czytelnika. Ja żadnego wzruszenia nie poczułem, może to przez to, że czytałem ją w autobusie, a może przez to, że rzadko zdarza mi się wylewać potoki łez nad książkami. A może przez to, że jestem facetem. Nie lepiej nie, bo zaraz feministki zrobią pikietę na moim blogu. :) Tak na serio, to trochę stereotypowe. :) Na to pytanie nie jestem w stanie odpowiedzieć. 

Kolejnym plusem są bohaterowie. Najbardziej spodobała mi się Riley, którą niestety spotkał ciężki los, ale była to bardzo ciekawa postać. Alice i Paul byli też całkiem interesujący, gdyby nie fakt tego niezdecydowania, że niby się kochają i nie są w stanie rozwiązać problemów, które między nimi stają (nie wiem, czy to w ogóle można nazwać problemami, a nie ich głupotą, ale niech będą problemy, żeby nie zepsuć romantycznego charakteru książki). Język książki jest łatwy i przyjemny, co też nie czyni tej pozycji jakąś głupiutką książeczką o tym, jak dwie szesnastolatki się zakochały w jednym chłopaku i walczą o niego. Autorka stara się "przemycić" wątek utraty bliskiej osoby, co nie stawia tej pozycji na kompletnie przegranej pozycji. 

Zachęcam do przeczytania, bo książka, mimo że może wydawać się szablonowa i powtarzająca pewne schematy, w efekcie końcowym staje się niezłym dziełem literackim. 

***

Z okazji nadchodzących Świąt Bożego Narodzenia chciałbym złożyć wszystkim Blogerom życzenia: spełnienia marzeń, miłości, udanych podróży literackich, samych interesujących prezentów (żadne rózgi nie wchodzą w grę), zdrowia, radości i samych sukcesów w nowym roku, a także żadnych diet w ramach postanowień noworocznych!:) 

Tak na marginesie jeszcze: ostatnio przeczytałem "Musierowicz na Gwiazdkę". Książką jestem oczarowany (zresztą jak wszystkimi tej autorki, oprócz "Frywolitek", ale to inna sprawa) i nie mówię o niej bez powodu, bo zawiera różne przepisy, anegdoty, ciekawe informacje o Bożym Narodzeniu, ale także Adwencie, i bardzo dobrze ją się czyta. Niestety, jest strasznie krótka i bardzo szybko ją skończyłem. I na zakończenie (tak prawie, bo jeszcze coś) jeden z cytatów z tej książki:

"- A kto to taki, ci Jarmużkowie? - zapytasz niecierpliwie, Kochana Czytelniczko. Już mówię. Każde nasze dziecko miało jakiegoś Jarmużka. Liczna ta rodzina mieszkała blisko naszej szkoły, obok naszego kościoła i w sąsiedztwie naszej Babci. Siłą rzeczy, kolejne generacje owej dynastii zabijaków zahaczały o niemal wszystkie dziedziny życia kolejnych roczników naszych dziatek. Więcej, zahaczały o życie całej rodziny. 
Nie mogło być więc inaczej na mszy świętej dla dzieci, w niedzielę trzynastego grudnia roku 1987. Ksiądz proboszcz zwykł był na zakończenie przywoływać malców w pobliże ołtarza i rozmawiać z nimi bezpośrednio, z bliska.
- A powiedzcie mi, moi kochani - zapytał tym razem - czy wy w ogóle wiecie, co my mamy dzisiaj za rocznicę?
Cisza.
- No? - naciskał proboszcz. - Nikt nie wie? No, pomyślcie tylko. Wasi rodzice na pewno pamiętają. Co było trzynastego grudnia 1981?
Nadal cisza.
- Stan wojenny? - odezwał się spod filara niepewny dziewczęcy głosik; zapewne jakiś tatuś nie wytrzymał i podrzucił dziecku właściwą odpowiedź.
- Tak, dobrze! Stan wojenny! - rzekł proboszcz głosem grzmiącym. - A jak się nazywa, co zrobił tę wojnę z nami? Ten niedobry człowiek, co nas tak prześladował i bił. Wiecie?
Niepewna cisza.
- Podpowiem Wam - poddał się ksiądz. - Nazywa się na "J". No? Jar... Jar...
- Jarmużek!!! Odgadł triumfalnie głosik z trzeciego rzędu.
I już było po podniosłej atmosferze.
Nigdy w życiu nie słyszałam w kościele takiej eksplozji - a raczej implozji - tłumionego śmiechu wszystkich dorosłych parafian. I to w taką rocznicę."

I już naprawdę na zakończenie moja ulubiona piosenka świąteczna.